Świadectwo powołania – nowicjuszka Wanda
Nowicjat to czas, w którym na swoje “pierwsze kroki”można już spojrzeć z pewnej perspektywy, choć ślady po nich są jeszcze świeże…
Oto świadectwo Wandy – jednej z obecnych nowicjuszek.
Nowicjat to czas, w którym na swoje “pierwsze kroki”można już spojrzeć z pewnej perspektywy, choć ślady po nich są jeszcze świeże…
Oto świadectwo Wandy – jednej z obecnych nowicjuszek.
Moja droga poznawania Boga zaczęła się niewinnie prawie jak u każdego z mojego pokolenia: kolorowanie obrazeczków, które dawała siostra katechetka na religii z poleceniem wklejenia do zeszytu i ozdobienia kolorowym szlaczkiem; rozczulanie się nad malutkim Mojżeszem, który w koszyku jest wyciągany z sitowia przez panią w pięknym stroju z Biblii, chyba jedynej dostępnej w owym czasie dla każdego małego odbiorcy: „Biblia w obrazkach dla najmłodszych”. Chłonęłam te wszystkie małe momenty obecności Boga w moim życiu, by dopiero z czasem odkrywać Jego działanie i Jego łagodne prowadzenie.
Czas podstawówki i liceum przeżyłam trochę w roli starszego brata z przypowieści o synu marnotrawnym. Byłam blisko Ojca, robiłam wszystko co wydawało się słuszne, działałam aktywnie w Ruchu Światło-Życie. Odkąd pamiętam, moim największym pragnieniem było ‘Być dobrym człowiekiem’, dopiero z czasem odkryłam, że to za mało, że to nie spełnia Bożego planu jaki ma wobec mnie. Dobrym człowiekiem może być każdy, nawet człowiek, który nigdy w życiu nie słyszał o Chrystusie, a Chrześcijanin to ktoś, kto pełni wolę Bożą… Starałam się być dobrym człowiek a jednak cały czas towarzyszył mi lęk, że ten Ojciec w jakiś przedziwny sposób chce mnie pozbawić szczęścia, albo pokrzyżować moje plany. Przecież obdarzona darem ciepła, dobrego kontaktu z dziećmi, łatwością nawiązywania kontaktów z ludźmi, jestem wręcz stworzona do tego, by wyjść za mąż
i urodzić dużo szczęśliwych i kochanych dzieci. To był mój cel a Bóg miał mi w tym pomóc albo chociaż nie przeszkadzać… nawet imiona dla moich przyszłych dzieci miałam już wybrane.
Małe trudności zaczęły się, gdy po liceum i stosunkowo dobrze zdanej maturze nie dostałam się na studia. Zrodziło się pytanie, co mam robić przez cały rok, skoro na studia można zdawać tylko raz w roku? Jaka jest moja droga? Co mam robić? Może wcale nie mam studiować? Gdzieś w duszy pamiętam to rozważanie (będąc na rekolekcjach wakacyjnych w Krakowie), że może jak się nie dostanę na studia, po pójdę do zakonu, ale wydawało mi się, ze Bóg tych moich rozważań nie słyszy… i tak zagłuszając gdzieś te, jak mi się wydawało, niedorzeczne rozważania, zajęłam się pracą, poznawaniem nowych ludzi, nowych miejsc, realizacją wielkich i małych marzeń… a czas płynął swoim rytmem…
To wewnętrzne pragnienie szczęścia, które każdy z nas ma w sobie popychało mnie, by pracując poznawać świat, kształtować własne wnętrze, inwestować w rozwój, szukając zajęć, które dadzą mi satysfakcję, nie tylko w postaci materialnej jako wynagrodzenie ale również zwykłe ludzkie zadowolenie. I tak od zwykłego konsultanta w dziale windykacji należności (w świeżo narodzonym świecie telefonii komórkowej) poprzez ciekawe prace w firmie logistycznej w dziale IT, poprzez rożne firmy szkoleniowe doszłam do momentu, by na własny rachunek działać na rynku turystycznym jako przewodnik i pilot wycieczek. Jednocześnie poświęcając czas na tłumaczenia; wewnątrz firm w których pracowałam i na zewnątrz, by podjąć wyzwanie i skończyć studia podyplomowe dla tłumaczy przysięgłych. Nieustanne poznawanie nowych miejsc, nowych ludzi, motywacja, by niestrudzenie pogłębiać swoją wiedzę, zakres uprawnień, dodawało mi skrzydeł; czułam się jak motyl, któremu udało się wydostać z kokonu, z gąsiennicy przekształcił się w to piękne stworzenie ze skrzydłami. Możliwość pracy na własny rachunek dawało mi tez możliwości elastycznego regulowania własnego czasu. Byłam w stanie wygospodarować czas dla bliskich mi ludzi, na bycie z innymi. Równolegle rozwijając rożne pasje: od historycznych (brałam udział w rekonstrukcjach epoki napoleońskiej: bitwach, przemarszach, balach, nauce piosenek i tańców z epoki) po manualne (scrapbooking), czy kolekcjonerskie (udało mi się zebrać dużo ciekawych rzeczy: monety polskie i zagraniczne; porcelanę; blisko 90 egzemplarzy książki „Mały książę” wydanej w różnych językach)… To wszystko co robiłam, kim byłam dawało mi szczęście i zadowolenie, ale do czasu… przyszedł moment, ze chociaż po ludzku czułam, że osiągnęłam ‘coś’ to jednocześnie czułam ze ‘CZEGOŚ’ mi brakuje. Że niby jesteś szczęśliwa, a jednak jest jakąś ‘rysa na szkle’, cos zgrzyta, nie funkcjonuje jak powinno… Wsłuchując się w siebie zaczęłam słyszeć zaproszenie, by sprzedać to wszystko..
Gdy moje pragnienie życia tylko dla Jezusa zaczynało się krystalizować, miałam w sobie mieszane uczucia. Po pierwsze, ze jestem już stara na takie radykalne zmiany (33 lata!!), że mój sposób życia, przyzwyczajenia uczynią niemożliwym życie w sposób zorganizowany. Że jestem jak ten młodzieniec z Ewangelii, który ma tyle dóbr, z którymi ciężko się rozstać… (dosłownie na kilka dni przed ostatecznym podjęciem decyzji w sercu kupiłam sobie piękna, czerwoną, wygodną kanapę, by moje gniazdko, które sobie wiłam, było jeszcze przytulniejsze)…
I w to wszystko wchodzi Pan ze swoim planem, ze swoim zaproszeniem, bym poszła za Nim, bym żyła tylko dla Niego… Lęk, poczucie, że może to wszystko mi się wydaje, że może to tylko szybkie i aktywne życie już mi się przejadło i potrzebuję zmiany.. może to moje lenistwo, bo jak wiadomo, jest przekonanie, że w zakonie żyje się spokojnie, nic się nie robi i wszystko jest podane jak na talerzu..
Mając te wszystkie myśli w sobie potrzebowałam czasu, by w samotności pobyć sama ze sobą… By nasłuchiwać, upewnić się, że rzeczywiście słyszę to zaproszenie Jezusa, że właśnie mnie, taką zwykłą, powszednią, prostą dziewczynę wybiera dla siebie…
Czuje się po raz kolejny na ewangeliczny młodzieniec, który zatrzymuje Jezusa, gdy On opuszcza jego miejscowość z pytaniem „co mam czynić”, a On mówi: „sprzedaj wszystko co masz i chodź za Mną…”
Gdy już decyzja dojrzała wewnątrz, zaczęłam uczyć się rozłąki z rzeczami i ludźmi. Nie jest to automatyczne, co tylko dowodzi że ciało ma swoje potrzeby, przywiązania, przyzwyczajenia… Aktualnie będąc Nowicjuszką w Zgromadzeniu Sióstr Uczennic Boskiego Mistrza każdego dnia zaczynam na nowo walkę, którą – wydawało mi się – wygrałam dnia wczorajszego. Codziennie na nowo uczę się czytać Boży plan wobec mnie… Słuchając Jego Słowa kroczę tą drogą i czuję, że to jest moje, że to daje mi poczucie spełnienia i szczęścia, poczucie wolności, pewności, że obietnice Boże i Jego dary są nieodwołane, a On obiecuje, że będzie zawsze ze mną, że będzie mnie wspierał we wszystkich trudnościach jakie napotkam. Ta pewno dodaje mi odwagi by każdy dzień przyjmować jako dar Boży ze wszystkim co mnie spotka…
A czemu właśnie to Zgromadzenie? Chyba tylko Bóg zna odpowiedź 🙂 Zgromadzenie znam prawie od zawsze, ale bardziej lgnęłam do duchowości franciszkańskiej (ubóstwo), czy dominikańskiej (skupianie się na rozwoju intelektualnym), by w końcu zapragnąć duchowości, która skupia w sobie po trochu wszytki inne; jak to mówi nasz Założyciel, bł. Alberione: Jezusa całego, ‘integralnego’, który jest Drogą, Prawdą i Życiem. Wiem, ze powołanie to dar, łaska, na którą niczym sobie nie zasłużyłam… dlatego też każdego dnia dziękuje Bogu za to wybranie i modle się za tych wszystkich, którzy szukają swojej drogi, którym ciężko jest zostawić wszystkie swoje ‘bogactwa’ by znaleźć wielkie bogactwo w Bogu… To piękna przygoda, której sama bym sobie nie wymyśliła, i życzę jej każdemu!
Wanda